czwartek, 29 grudnia 2011

Świąteczny indyk w owocowej kąpieli

Długo szukałam dania, które mogłabym podać w święta, a które byłoby dla mnie lekkie i nieszkodliwe. Rozważałam ryby, różne mięsa, ale chciałam też czegoś efektownego. Przeglądając Christmas Cookbook 2010 przypomniałam sobie o indyku i natychmiast zaczęłam rozważać jego zalety - lekkie mięso, różnorodne w smaku zależnie od części, do tego spore i rzadko u nas jadane. Ale żeby indyk był wyjątkowo świąteczny musi mieć coś, co o świętach przypomina - u mnie suszone owoce i wykwintny sos z brandy!


Składniki na 10 osób: (lub podwójne dokładki dla mniejszej ilości osób)
1 cały indyk lub pierś z indyka i 2 uda
1 kg rajskich jabłuszek lub dwie garści suszonych jabłek
8 małych gruszek
20 dag suszonych śliwek
8 małych cebulek
8 ząbków czosnku
20 dag boczku w plastrach
2 łyżeczki szałwii suszonej
2 łyżeczki suszonego tymianku
2 szklanki białego wytrawnego wina
1 szklanka soku jabłkowego
1 kieliszek brandy
sok z 1 cytryny
oliwa zo liwek
sól, pieprz

1. Oczyszczone mięso nacieramy solą, pieprzem, sokiem z cytryny i ziołami. Wkładamy do miski. Ja zdecydowałam się na cząstki indyka, a nie na całego. Jeśli chcecie upiec całego, należy nafaszerować go owocami i zaszyć nitką. Dalsza część przepisu dotyczy tylko wersji z kawałkami indyka - kiedyś wypróbuję też całość i dopiszę odpowiednie instrukcje! Indyka odkładamy na bok na co najmniej godzinę.
2. Zamarynowanego wcześniej indyka wykładamy na wysmarowaną odrobiną oliwy płaską formę. Forma musi być odrobinę wgłębiona, tak by soki z indyka i wino nie wypływały. Indyka obkładamy boczkiem, a następnie wszystkimi owocami. Wkładamy na 30 minut do piekarnika nagrzanego na 220 stopni, by wierzchy trochę się zrumieniły. 
3. Oryginalny przepis w tym miejscu poleca polać indyka winem - ja jednak wraz z mamą przełożyłam go do brytfanny i tam polałam winem, aby mógł poddusić się w winno-owocowym sosie. Temperaturę zmniejszamy do 180 stopni i pieczemy dalej.
4. Po godzinie odkrywamy indyka, lekko odparowujemy sos w piekarniku i przekładamy go z powrotem na poprzednio używaną formę, tak by sos się zredukował, a indyk odrobinę zrumienił. Można włączyć grill i termoobieg. Pieczemy kolejne pół godziny i sprawdzamy temperaturę termometrem do mięs - powinna sięgać 90 stopni w samym środku mięsa. Jeśli tak jest, wyłączamy indyka i zostawiamy w piekarniku, jeśli nie, dopiekamy (tylko już bez grilla, by go nie spalić) aż osiągnie pożądaną temperaturę.
5. Na koniec zlewamy sos z formy do garnka lub z powrotem do używanej wcześniej brytfanny i ustawiamy na kuchence. Dolewamy brandy i sok jabłkowy i gotujemy aż do odparowania. Jeśli odparowywanie się przeciąga, a nam nie starcza już cierpliwości, można dodać odrobinę mąki dokładnie rozrobionej z wodą (w propocji pół na pół mąki ziemniaczanej i mąki pszennej) i zagęścić sos. Próbujemy smak sosu - powinien już teraz być wyborny. Sos należy jeszcze przecedzić do odpowiedniej sosjerki i... można podawać :)
6. Indyk powinien "dojść do siebie" przed podaniem około pół godziny. Można zostawić go w studzącym się piekarniku.lub wyjąć na zewnątrz. 

Indyka podajemy z sosem i zdrowymi ugotowanymi ziemniakami lub z chlebem. Mięso kroimy w plastry a na talerzu obok mięsa układamy owoce, z którymi piekł się indyk. Mogę pochwalić go z pełną odpowiedzialnością - drób nigdy nie smakował mi bardziej :) Przede wszystkim jednak polecam sos - wyśmienity!

Podziękowania dla koleżanki mojej mamy, którą ja nazywam Ciocią Stasią,a  u której moja mama miała przyjemność po raz pierwszy spróbować tych delicji - dziękujemy za zabranie nas w tę kulinarną podróż!

wtorek, 27 grudnia 2011

Let it snow let it snow let it snow...

 Z przedświątecznych wojaży przywiozłam mnóstwo dobrego świątecznego nastroju i garść zdjęć - przede wszystkim z Goslar - stolicy przedświątecznych ryneczków w Niemczech. Miasto szczyci się najpiękniejszym rynkiem przedświątecznym w całym kraju, a do tego prawie każdy dom ozdobiony jest świątecznymi ozdobami. Zapraszam do obejrzenia mojej galerii i życzę wszystkim jak najpiękniejszego świątecznego czasu!
 


 

niedziela, 18 grudnia 2011

Dieta doktora B.

Zanim spotkałam wreszcie lekarza, którego wskazówki byłyby dla mnie pomocne, długo tułałam się od jednego specjalisty do drugiego. Najczęściej słyszana rada: proszę stosować dietę lekkostrawną. Ale co to właściwie znaczy? Pierwszy raz, kiedy to usłyszałam, stosowałam dietę, którą zaleca się dzieciom po grypie żołądkowej – kaszki, chrupki kukurydziane bez smaku, suchy chleb albo lepiej: gotowany ryż. Ale ile można jeść w taki sposób? Zresztą, zdecydowanie to nie o to chodzi w diecie dla IBS.

Wreszcie pojawił się lekarz, który wytłumaczył mi to konkretniej. Otóż, mimo iż kiedyś mogłam jeść niemal wszystkie, teraz już nie mogę jeść większości rzeczy. Mój układ pokarmowy po prostu przestał normalnie funkcjonować i prawdopodobieństwo, że znów zacznie jest bardzo, bardzo niewielkie. Kiedy to usłyszałam, pomyślałam: "Nic, tylko się załamać".

Ale było coś, co mogłam zrobić, by na co dzień czuć się znacznie lepiej. To nie znaczy, że żołądek nie boli mnie codziennie – boli. Albo, że lepiej będę znosić ciężkie potrawy – też nie. Ale, przy sporej ilości wyrzeczeń ja osobiście mogę zagwarantować, że są takie dni, kiedy czuję się doskonale, a wcześniej – trudno było mi przypomnieć sobie, jak to jest żyć bez nieustannego uczucia dyskomfortu lub bólu.

Zasada jest prosta – to czego nie dalibyśmy małemu dziecku, nie nadaje się również dla nas. Na początek temperatura.

TEMPERATURA

Wszystko, co jem lub piję, musi być ciepłe lub gorące. Temperatura pokojowa nie wystarcza – w końcu w żołądku jest mniej więcej 38 stopni, a jeśli wpada do niego coś zimnego, to ciało musi wykonać zupełnie zbędną, ogromnie męczącą pracę podgrzania wszystkiego do temperatury trawienia. Nie, żołądek, który i tak już jest wymęczony np. nadmierną produkcją kwasów, nie potrzebuje takiego ciężaru. Dlatego picie zimnej wody, zimnych napojów, jedzenie lodów odpada.

WARZYWA I OWOCE

Najsmutniejszy chyba punkt tej diety – nie wolno jeść surowych warzyw i owoców. Dla większości osób z IBS są one po prostu zupełnie niestrawne. Koniec więc z sałatkami, przepyszną sałatą z oliwą z oliwek, z surowymi pomidorami czy owocami latem. Czy może być gorsza kara? A jednak muszę przyznać, że nie jem ich już dwa lata i… zupełnie się do tego przyzwyczaiłam.

SPOSÓB PRZYRZĄDZANIA POTRAW

Smażenie, w związku z dużą zawartością tłuszczu i szybkim przygotowywaniem, odpada. Najlepszą metodą jest gotowanie na parze – jedzenie zachowuje wartości, smak, a także jest przygotowywane bez tłuszczu i dobrze rozmiękczone. Inna możliwość to duszenie, gotowanie oraz pieczenie w piekarniku. Ta ostatnia metoda jest szczególnie dobra w przypadku ryb i mięs.

KONSYSTENCJA

Któż nie lubi, kiedy marchewka lekko chrupie przy gryzieniu? Albo kiedy makaron przyrządzony jest al dente? Pyszności! A jednak, nie dla nas. Dlatego makaron lepiej lekko rozgotować lub z niego zrezygnować, a co do warzyw – naprawdę muszą być dobrze ugotowane i miękkie. Powód jest prosty: przy tak przyspieszonym lub zwolnionym trawieniu (zależnie od IBS) wszystko co zjemy twarde, w takim samym prawie stanie trafi do jelit. I niestety, nie będą one w stanie poradzić sobie z normalnym strawieniem twardych kawałków warzyw, czy surowych, kwaśnych owoców.

PRZYPRAWY

Najgorsza jest sól, podobnie duża zawartość cukru, ale też inne przyprawy – ostra papryka, pieprz, chilli, a przede wszystkim glutaminian sodu. Najlepiej więc ograniczyć odrobinę przyprawy, stopniowo, tak by nie mieć wrażenia, że jedzenie jest pozbawione smaku. Ja z soli nie rezygnuję. Uznaję, że nie jest najgorszym złem, jakie mogę dołożyć do swojego jedzenia. Ale jeśli tylko mogę, rezygnuję z mieszanek przypraw zawierających glutaminian sodu.
WYKLUCZONE SKŁADNIKI
Niestety bardzo wartościowe rośliny strączkowe odpadają . Podobnie: brokuły, kapusta, fasola, brukselka. Cebula – w niedużych ilościach nie powinna szkodzić, ale nigdy na surowo. I przede wszystkim uwaga na czosnek. Sama już przetestowałam – przetworzony, czyli gotowany, smażony i zawarty w potrawach aż tak mi nie szkodzi. Ale surowy, w tzatzikach, w sosie czosnkowym… ech, nie, nie i jeszcze raz nie!
Produkty mleczne też nie są polecane, zwłaszcza jogurty, które pobudzają motorykę jelit. Ale mnie osobiście nie szkodzi śmietana (niezależnie od zawartości tłuszczu).
Wygląda strasznie, prawda?


Wolno jeść:
-gotowane warzywa
-posiłki gotowane na parze
-duszone
-delikatne, mocno rozgotowane jedzenie
-zupy kremy 
-chude zupy
-delikatne, chude i dobrze ugotowane mięso, ryby
-wszystko w temperaturze co najmniej 38 stopni – temperatura pokojowa nie wystarcza


Nie wolno jeść:
-surowych warzyw
-surowych owoców
-twardych produktów
-tłustego (tzn. z płynnym tłuszczem – tłuszcz zawarty w jedzeniu, jak np. w łososiu nie jest tak szkodliwy, jak olej z patelni, roztopione masło, oliwa)
-makaronów, ryżu al dente
-smażonego
-zimnego.

Kiedy pierwszy raz o tym wszystkim myślałam,  trudno było mi sobie wyobrazić w ogóle jakiekolwiek jedzenie - właściwie wszystko jest zabronione. Ale potem okazało się, że nie, że tak naprawdę po prostu trzeba zrezygnować z tego, co szkodzi. A to, jak można przyrządzać potrawy z dobrych, lekkich i "dozwolonych" składników staram się pokazywać na łamach tego bloga. Spróbujcie sami :)

UWAGA: oczywiście, nie jest to uniwersalna dieta. Najlepiej, by była przepisana przez lekarza. Pamiętajcie, że IBS ma to do siebie, że nie ma jednej recepty na życie z tą chorobą, każdy musi odnaleźć swój rytm i swoją dietę. Ale ta może być dobrym początkiem :)

czwartek, 1 grudnia 2011

Risotto po raz pierwszy

Kiedyś risotto stanowiło dla mnie najwyższy stopień wtajemniczenia – wydawało mi się niemożliwym, aby ryż, który w naszej ojczyźnie traktuje się dość zdawkowo i gotuje po prostu w plastikowych woreczkach, aż niemal rozpada się przy dotknięciu widelcem, móc ugotować na patelni. Tymczasem, kiedy smażymy ryż dolewając co chwilę chochle bulionu, na patelni dokonuje się proces prawie alchemiczny. Takim przynajmniej może się wydawać…
Najważniejszy jest rodzaj ryżu – ryż arborio lub inny podobny. W Polsce na opakowaniu często napisane jest po prostu „ryż na risotto”. W innych krajach, np. w Niemczech to po prostu Milchreis, czyli taki, z którego tradycyjnie przygotowuje się dania na mleku, choćby z cynamonem, czy z jabłkami. Podstawa to kształt ziaren. Aby risotto się udało, ryż musi mieć krągłe ziarenka.
Co do reszty składników, panuje tu wielka dowolność. Tylko podstawa się nie zmienia: dobry bulion (p. przepis na domowy bulion, który wykorzystujemy też do zup kremów) i białe wytrawne wino lub wermut. Reszta – pełna dowolność!
Kiedy spodziewam się gości, o których nie wiem aż tak wiele i nie wiem, co może im przypaść do gustu i co im nie zaszkodzi, zachowawczo staram się przygotować takie danie, które powinno pasować każdemu. Delikatne risotto do takich właśnie należy.

Subtelne risotto z kurczakiem
Risotto to niezgłębiona skarbnica smaków. Klasyczne risotto można łączyć z niemal wszystkimi składnikami. Do tej pory jedyny, który zupełnie nie przypadł mi do gustu to pomidory. Takie risotto jadłam we włoskiej restauracji, ale niestety… Nawet w kuchni włoskiej pomidory dodawane do wszystkiego nie przejdą. Zabiły smak samego risotto i tak otępiły mi podniebienie, że nie byłam w stanie stwierdzić, czy jest dobrze zrobione, czy gotowano je na bulionie, czy dodano wino. Nic!
Risotto może nie mieć żadnych dodatków i być po prostu aromatycznym ryżem o niepowtarzalnym smaku i towarzyszyć kurczakowi czy warzywom.
Ale jeśli ma być daniem głównym, powinno mieć w sobie jakąś „treść”. Tym razem risotto z kurczakiem:



250g ryżu
1litr bulionu warzywnego lub drobiowego
2 szklanki białego, wytrawnego wina
sól
pieprz
podwójna pierś z kurczaka
curry
masło i oliwa z oliwek

  1. Cebulę kroimy drobno. Rozgrzewamy patelnię z łyżką masła i odrobiną oliwy i wrzucamy na nią cebulę. 
  2. Gdy cebula już się zeszkli (uwaga, by jej nie spalić!) wsypujemy na nią ryż i pozwalamy mu chwilę się posmażyć. Po chwili zalewamy go szklanką wina. Będzie słychać syczenie, ale to żaden zły znak. 
  3. Gdy ryż wchłonie już niemal cały płyn, znów dolewamy wina. Gdy i to się wchłonie, dolewamy pierwszą chochlę bulionu. Płyn znów się wchłania, dolewamy bulionu i powtarzamy tę czynność, aż ryż będzie już miękki, ale nie rozgotowany. 
  4. W międzyczasie kroimy pierś z kurczaka na małe kawałki (długości ok. 1 cm). Na rozgrzaną patelnię z cienką warstwą oleju lub oliwy wrzucamy kurczaka. Gdy się podsmaży, posypujemy go curry tak, by każdy kawałek był lekko obtoczony przyprawą. Mieszamy, przyprawa się wchłania, posypujemy odrobiną soli i pieprzy i odstawiamy. 
  5. Kurczaka dodajemy do ryżu dopiero wtedy, gdy już zwiększył on objętość, a w smaku jest jednocześnie miękki, ale nie rozgotowany, lekko stawia opór przy gryzieniu. Mieszamy, delikatnie, próbujemy i jeśli risotto wydaje nam się niebiańsko kremowe, to znaczy, że jest gotowe. Jeśli nie, dolewamy jeszcze odrobinę płynu i chwilkę dusimy, aż ryż wchłonie płyn. 
  6. Risotto zdejmujemy z ognia. Konsystencja ma być odrobinę płynna. Sprawdzamy to w ten sposób: wkładamy drewnianą łyżkę w risotto, odsuwamy jego część i patrzymy, co jest na powierzchni patelni. Powinno być jedynie odrobinkę płynu, który po chwili wyłania się z pozostałego ryżu. 
Jedząc to risotto, niemal się rozpływam. Zresztą, risotto w każdej formie jest przewspaniałe. Nic dodać, nic ująć.

niedziela, 16 października 2011

Karmazyn z nutą pomarańczy

Pierwszy post zza Odry i Nysy. Niemcy to na pewno nie kraj świeżych ryb. Wydaje się, że tu w ogóle ryb je się mało, widać to przede wszystkim po cenach. Ale co piątek, na przeciwko uniwersytetu zbierają się samochody i stragany pełne ekologicznych warzyw, owoców, mięsa, ryb. Na szczęście co piątek pod uniwersytet podjeżdżają wozy, rozkładają namioty i stragany, gdzie można dostać najwyższej jakości warzywa, owoce, ryby, mięso...
Tym razem skusiliśmy się na karmazyna. Ryba wyglądała piękne nawet na surowo. Do tego nuta orzeźwienia - pomarańcza i sos bazyliowy.

Składniki:
4 filety karmazyna
1 pomarańcza
oliwa z oliwek
sól
pieprz
kilka gałązek bazylii

Rybę pieczemy w piecu. Najpierw jednak umieszczamy ją na blaszce lub w brytfance wysmarowanej oliwą z oliwek, oprószamy solą i pieprzem. W tym czasie wstawiamy ryż i gotujemy wedle upodobania. Dla mnie idealny jest ryż al dente, ale podobnie jak makaronu nie wolno mi go jeść. Dlatego lekko go rozgotuję, żeby był miękki. Al dente to zapowiedź bardzo kiepskiego wieczoru :(
Obieramy pomarańczę, a poszczególne cząstki pozbawiamy białej otoczki. Zostają plasterki miąższu, które rozkładamy równomiernie na filetach ryby. Pieczemy około 15 minut w temp. 175 st.

Bazylię miksujemy z odrobiną oliwy w blenderze - powstaje lekki, delikatny sos. To pesto w wersji light - bez parmezanu, pysznych orzeszków pinii, czosnku. Ale w tej formie na pewno nikomu nie zaszkodzi, a sprawi, że ryba nabierze pysznego ziołowego aromatu.
Nakładamy na talerze i... palce lizać!

wtorek, 27 września 2011

Penne di pesto e pomodori

Skoro przygotowaliśmy już pesto, albo ... w przypadku braku czasu kupiliśmy bardzo dobry odpowiednik tego domowego :), możemy coś z nim przygotować. Oczywiście, pesto jest świetne z grzankami i z mozarellą, ale można z niego zrobić też obiad.
Ja z mojego pesto przygotowałam makaron z pesto i z pomidorami. Tutaj użyłam wspaniałych, jesiennych pomidorów, których zwykle używa się do suszenia (ja też!). Są bardzo mięsiste, słodkie, pozbawione dużej ilości kwasu.
Rozwiązanie bardzo proste - gotujemy makaron (niestety nie al dente, bo zupełnie go nie strawimy i będziemy "umierać" w męczarniach...). Najlepiej jest zostawić makaron w garnku z odrobiną wody z gotowania, dołożyć pesto, przykryć pokrywką i mocno zamieszać. Wykładamy na talerze, posypujemy pomidorami i ... widelce w ruch!
 

poniedziałek, 19 września 2011

Pesto basilico di casa

Jeśli jest jedna rzecz, która nawet tu w Polsce przypomina mi smaki Włoch, to właśnie bazylia. Pyszności! Jemy ją pod różną postacią, bo zawsze jest świetnym dodatkiem, ale najlepiej realizuje się w postaci pesto. Oczywiście, bez problemu kupimy go w większości sklepów. Ale... czy nie kusiłoby was, żeby skosztować takiego prawdziwego, domowego pesto? Jamie Oliver twierdzi przynajmniej, że kto raz spróbuje domowego pesto, nigdy więcej nie kupi zielonego sklepowego słoiczka.

Pesto basilico
Klucz do dobrego pesto to świetne składniki. A więc doskonała bazylia przede wszystkim. Ta, z której zrobione zostało moje dzisiejsze pesto to pokłosie sadzonego samodzielnie krzaczka - najpierw koleżanka mamy przyniosła nam wielki, prześliczny wprost pęczek ogromnej bazylii. Liście o długości 10 cm!!! Aby z uciętych gałązek wyrósł piękny krzaczek wystarczy je ukorzenić. W tym celu obcinamy końcówki bazylii - gdy bazylia kwitnie w wazonie czy szklance na jej końcach tworzą się tworzą się tzw. stożki wzrostu. Obcinamy je, stopniowo obrywamy wszystkie listki, wykorzystując je w różnych daniach i pilnujemy by bazylia miała wodę. Po paru dniach pojawią się na jej koniuszkach korzonki. Wtedy wsadzamy ją do doniczki z ziemią - zwykłą najprostszą ziemią (np. z parku), a nie taką, którą kupujemy w sklepach ogrodniczych. 
Do tego świetna oliwa, orzeszki pinii, parmezan i sól, a czasem, o ile chcemy zrobić pesto genovese - także kilka orzechów włoskich.

Składniki na prawdziwie włoskie pesto:
garść listków bazylii
30 g orzeszków pinii
2 małe ząbek czosnku
2 cm parmezanu (tnąc od dołu, pamiętajmy, że im wyżej tym szerszy!)
oliwa z oliwek (około 2 łyżek)
sól

Tradycyjna szkoła zaleca wrzucanie składników kolejno do moździerza. Ja mogę was zapewnić - pesto wykonane  przy minimalnym wysiłku w blenderze, do którego wrzucimy wszystkie składniki naraz, zupełnie nie ustępuje temu, które wykonamy w moździerzu. Do dzieła więc! 

Uwaga dla wrażliwych i drażliwych żołądków: to nie jest bezkarna przekąska. Ja, mimo nieodpartego apetytu na pesto zawsze liczę się z tym, że będę się po nim kiepsko czuła i raczej się w tym nie mylę. Ból brzucja gwarantowany. Czy chodzi tu o zawartość czosnku, czy o oliwę... tego nie wiem. Ale mimo wszystko domowe pesto to danie popisowe, którym można się pochwalić i bardzo, bardzo smaczne... Więc jednak się kuszę...

wtorek, 30 sierpnia 2011

Krem pełen słońca

Nadejście jesieni można poczuć wdychając chłodniejsze powietrze, patrząc na pierwsze liście spadające z drzew, albo... natrafiając na dynię w sklepie. Kiedy pojawia się dynia, to znak, że do kuchni wejdą jeszcze ostatnie promyki słońca, bo wystarczy na nią popatrzeć, żeby poczuć się lepiej. 

Najlepsze, co można zrobić dyni to zupa krem. Jest to jedna z pierwszych, których w ogóle spróbowałam. Wyróżnia się przede wszystkim rewelacyjną konsystencją, a także cudownym, słonecznym kolorem. 
Jeśli masz już bulion warzywny lub z kurczaka, to przygotowanie kremu zajmie chwilę. Przepis na bulion lub na podstawę pod zupę-krem podawałam już we wcześniejszym poście - krem z ...
Dynia w roli dania i... dekoracji stołu
Składniki:
1/3 sporej dynii 
2 ziemniaki
500 ml bulionu warzywnego lub z kurczaka
2 cm kłącza imbiru
2 łyżki śmietany 18%
1 mała cebulka
3 łyżki oliwy
kolorowy pieprz
sól
3 kromki chleba
  
  1. Najpierw ziemniaki kroimy w drobną kostkę i gotujemy w garnku. 
  2. Gdy ziemniaki już prawie gotowe, na oliwie smażymy pokrojoną cebulkę, najlepiej też w garnku. Gdy cebulka już jest gotowa, wrzucamy na nią dynię pokrojoną w kostkę. Smażymy chwilę. Po 5 minutach dorzucamy ugotowane ziemniaki i mieszamy. Dolewamy bulion i zdejmujemy z ognia.
  3. Teraz nadszedł czas kremowania - do garnka wkładamy blender i miksujemy. Najlepiej jeśli blender ma metalową końcówkę miksującą, ale plastikowej też nic nie powinno się stać. 
  4. Próbujemy krem - prawdopodobnie będzie nam brakować trochę smaku, dokładamy więc starty imbir, sól i pieprz. Polecam kolorowy pieprz ziarnisty - jeśli potłuczemy go w moździerzu będzie w pięknych kawałkach i doda smaczku zupie.
  5. Jeśli się spieszymy, to kroimy chleb w kostkę i podsmażamy na chrupko na patelni na oliwie z oliwek. Jeśli nie (a to dużo lepsza opcja!) to pieczemy grzanki w piekarniku. Ale uwaga! Bardzo łatwo je spalić, bo dużo czasu im nie trzeba :)
Krem z dyni smakuje najlepiej wtedy, gdy jest mocno ciepła, ale nie bardzo gorąca. W gorącej trudno jest wyczuć wszystkie wspaniałe smaki dyni, imbiru, kolorowego pieprzu...  Na koniec nalewamy krem z dyni do bulionówek, dodajemy po odrobinie śmietany do każdej bulionówki i nakładamy po kilka grzanek. Naprawdę warto pokusić się o ten wspaniały widok - pyszna słoneczna zupa, która przypomni nam wszystkie smaki późnego lata...




czwartek, 25 sierpnia 2011

Sernik - malinowe cudo!

W tym serniku zakochałam się od pierwszego wejrzenia… A pierwszy raz zobaczyć go miałam okazję na łamach TS, kiedy opisywano blogi kulinarne, pod trafnym tytułem „Blogi smak”. Sernik pochodzi z bloga Every Cake You Bake – który podziwiam od dawna, jednak to pierwszy przepis, który wypróbowałam.
Kiedyś serniki ni mnie grzały, ni ziębiły, a na pewno nie były moim ulubionym rodzajem ciasta. Ale od jakiegoś czasu, a zwłaszcza od odkrycia tego sernika przerzuciłam się tylko na te ciasta, z rzadkim wyjątkiem na rzecz szarlotki J. Przepis, jak widać nie jest moim dziełem, ale zdecydowanie czuję się, jak jego odkrywca, przynajmniej dla mojej rodziny! Przepis jest przewspaniały, przede wszystkim w smaku, ale co najważniejsze… mnie przynajmniej zupełnie nie szkodzi! Wydaje się, że można go jeść prawie bezkarnie, nie obawiając się żadnych turbulencji żołądkowych lub jelitowych. Ale tu każdy musi znać własną wrażliwość.
Ale wracając do wrażeń smakowych – największym dla mnie odkryciem jest spód – gdy odkrawam kawałek wokół rozsypuje się mnóstwo płatków owsianych – pysznych okruszków!
Składniki (po lekkiej modyfikacji):

Spód:
100 g masła + 100 g płatków + 100 g herbatników maślanych + 2 łyżki cukru

Spód przygotowujemy na patelni – rozpuszczamy masełko, wrzucamy pokruszone herbatniki i płatki, mieszamy, odrobinę podpiekamy i na koniec posypujemy cukrem. Studzimy, po czym wykładamy nim tortową blaszkę, mocno dociskając do dna.

Masa serowa:
ok. pół wiaderka sera śmietankowego (na sernik) lub 500g twarogu półtłustego (idealnie przemielonego)
+ 100g ricotty
2 jajka (najlepiej z wolnego wybiegu, a z braku takich 3 małe sklepowe)
pół dużego kubka śmietany
pół kubka cukru pudru
1,5 łyżki mąki

W oryginalnym przepisie autorka dodawała startą skórkę pomarańczową, ale ja dodaję gotowaną kandyzowaną skórkę, którą robi moja mama. Efekt jest przepyszny, wystarczy paski skórki delikatnie pociąć nożyczkami na pół i dorzucić do sera już po zmieleniu. Powyższe składniki miksujemy na wysokich obrotach i gładką masę (z wcale niegładkimi kawałkami skórki pomarańczowej) przelewamy na spód. Gotowe!
Ciasto wstawiamy na 170 stopni do piekarnika (góra i dół). Pieczemy około 40 minut – ciasto jest gotowe, gdy zrumieni się, miejscami ma piękne przypieczone plamki, a najlepiej jeśli pęknie w środku lub po bokach! Wtedy jest idealne :)
Zresztą, to ciasto to w ogóle dla mnie ideał słodkości…
Gdy ciasto już ostygnie polewamy je w wersji a) likierem wiśniowym mojej mamy, a w każdym razie domowym, a w wersji b) (dla dzieci i tych z wrażliwymi brzuchami, czyli nas) odrobiną rozgrzanych malin – po podgrzaniu stają się właściwie płynne. Potem wierzch zdobimy malinami, tyle, ile wejdzie! Im więcej, tym lepiej :)


poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Para rim para ram...

Gotowanie na parze stało się dla mnie niezastąpione. To chyba tak jak z koktajlami owocowymi, póki nie wiedziałam o ich istnieniu i nie robiłam ich prawie codziennie w domu, mogłam bez nich żyć, teraz - byłoby już trudno. Właściwie kiedyś gotowanie na parze kojarzyło mi się głównie z daniami bez smaku i aromatu, choć to być może był jakiś przesąd związany z ogólną tendencją: zdrowe rzadko znaczy smaczne.
Przyjemnie było na własnej skórze przekonać się o tym, jak jest naprawdę. Pytana co i rusz przez rodzinę o wymarzone gwiazdkowe prezenty, stwierdziłam zrezygnowana w grudniu: "może parowar?". W końcu nieraz czytałam o ich wielkich zaletach, a i lekarze i dietetycy zawsze zalecają dania gotowane na parze.
W moje ręce trafił świetny parowar, przyznaję, mikołaj się postarał :) Od tego czasu często gotuję na parze, a najprzyjemniejsze jest to, że można w parowarze zrobić cały obiad. Nie chcę teraz zabrzmieć, jakby ktoś opłacił mi tu ich reklamę, nie. Po prostu bez tego wiele się traci na co dzień. Na parze robię więc ryż (wspaniały, wystarczy maleńka szczypta soli, a ma wyjątkowy, mocno ryżowy aromat), ziemniaki (w skorupkach, smakują lepiej jak z ogniska), warzywa (o dziwo, marchewka może być jeszcze bardziej marchewkowa, a brokuł nierozgotowany), mięso i ryby.
Te dwa ostatnie punktu są "slightly tricky" - na pewno łatwo sprawić by mięso i ryby z pary miały mało smaku i aromatu. Żeby tak się nie stało, zawsze je marynuję, biorąc jedynie odrobinę oliwy, za to sporo ziół. Zresztą, zioła rozkładam też w parowarze na tacy do gotowania wraz z mięsem lub rybą. 
Ja sama mam boski parowar wiodącej firmy, z dwoma koszykami do gotowania, osobną tacą oraz pojemnikiem na ryż. Być może taki opis wystarczy, żebym nie musiała robić darmowej reklamy, a jeśli nie, to chętnie podam też firmę i model. Jego zaletą jest to, że smaki nie przechodzą z mięsa na warzywa i odwrotnie. Po prostu wszystko razem włączam (jednocześnie lub w odpowiedniej kolejności dokładam kolejne tace czy koszyki) i już! Potem za jakiś czas do kuchni przywołuje mnie dzwonek - gotowanie skończone :) Nie trzeba go pilnować, bo świetnie radzi sobie sam. Nie kipi, nie przypala się.
To zaleta parowarów nad garnkami do gotowania na parze - woda nie wyparuje do cna, więc nic się nie przypala. Jedyny minus to fakt, że tace, choć łatwo się myje, to zajmują sporo miejsca przy suszeniu. Ale to tylko chwilowe, potem przechowywanie nie jest wcale takie złe.
Garnki są też niezłe, przynajmniej jeśli chodzi o efekt końcowy, ale przyznam się, że nie sprawdzałam, czy mięso np. też byłoby z nich udane. Podświadomie wydaje mi się, że to nie najlepszy pomysł, w końcu wszystkie przyprawy i soki mogą wtedy spłynąć na sam dół, a na tacy do gotowania w parowarze zostaje wszystko przez cały czas gotowania.
Ale, jak zwykle, każdy wybiera to, co bardziej przypadło mu do gustu :)

niedziela, 21 sierpnia 2011

Cytrynowa pierś z kurczaka

Nie do końca odkrywczo, ale jednak trafnie, Nigella twierdzi, że niełatwo jest sprawić, by zwykły kurczak nie był nudny. A co dopiero wtedy, kiedy ogranicza nas kilka ważnych zasad, typu: bez smażenia, najlepiej bez tłuszczu, bez surowych warzyw... Dlatego prosta pierś z kurczaka może stać się wyzwaniem, ale niewiele trzeba, żeby nie wiało nudą!

Choć ostatnio, wakacyjnie, mało gotuję, dziś na stole postawiłam pierś z kurczaka w cytrynowym sosie z dodatkiem gotowanych na parze warzyw. Na deser - coś raczej dla gości niż dla mnie - sałatka Macedonia!
Cytrynowa pierś z kurczaka w doborowym towarzystwie

Potrzebne będą:
2 podwójne piersi z kurczaka
marynata:     
  • oliwa z oliwek
  • połówka cytryny
  • 5 ząbków czosnku
sos:      
  • 200 ml śmietany kremówki (30%)
  • 1 cytryna
  • sól
  • pieprz ziołowy lub (lepiej!)cytrynowy
  • 1 spory brokuł
  • 3 marchewki
  • 2 kg ziemniaków
  • świeży rozmaryn

W przygotowaniu marynaty do piersi z kurczaka zainspirowała mnie właśnie Nigella. Tym, którym czytanie po angielsku nie sprawia większych problemów, naprawdę gorąco polecam How to Eat Nigelli Lawson. Ale o tym w innym wątku :)
  1. Po co marynujemy? Ano, by uzyskać idealne mięso - soczyste, ale niesurowe po upieczeniu, idealnie nasączone, zupełnie niewysuszone. Piersi oczyszczamy ze zbędnego tłuszczu, sprawdzając, czy aby nie ma w nich pozostawionych kawałków kości. Solimy, pieprzymy, wkładamy do miski i zalewamy obficie oliwą z oliwek. Nigella sugeruje 3 łyżki stołowe na pierś, ale (z braku pewności czy chodzi jej o pierś podwójną czy pojedynczą) radzę nie przesadzać. Niech mięso będzie pokryte oliwą, obtoczone w niej, ale na pewno nie ma pływać. Na to wkrapiamy sok z połówki cytryny i wrzucamy ząbki czosnku. Muszą być obrane, a najlepiej jeśli na blacie lub desce lekko zdusimy je powierzchnią noża - na pewno oddadzą więcej aromatu :)
  2. Mięso przez co najmniej 20 minut "odpoczywa" w lodówce. W międzyczasie przygotowujemy ziemniaki - trzeba je dobrze umyć uważając, by nie uszkodzić ich delikatnej skórki. Kroimy je w ćwiartki, mocno solimy i w takiej postaci umieszczamy na blasze. Tak, jeśli ktokolwiek jeszcze ma wątpliwości, pieczemy i jemy! ze skórką!! Do tego warto posypać ziemniaki świeżym rozmarynem, daje niezastąpiony aromat. Piekarnik powinien być rozgrzany do 180 stopni. Ziemniaki potrzebują około godziny przy zwykłym pieczeniu, ale jedynie pół godziny w piekarniku z włączonym termoobiegiem. Do tego po pieczeniu w termoobiegu smakują naprawdę bosko... są w środku bardziej miękkie niż najlepsze frytki!
  3. Zależnie od tego, w jaki sposób pieczemy ziemniaki (termoobieg lub zwykł piekarnik), odpowiednio wcześnie wyjmujemy piersi z lodówki, odsączamy z marynaty i rozkładamy na kratce do pieczenia (którą wcześniej najlepiej lekko musnąć oliwą, aby mięso nie przywarło). Mięsko piecze się przez jakieś 15 minut pod grillem.
  4. W tym czasie wkładamy dowolne warzywa na parę lub gotujemy w garnuszku i przygotowujemy sos. Śmietankę rozgrzewamy w garnku i doprowadzamy do wrzenia. W tym czasie ścieramy skórkę z całej cytryny i dodajemy. Wyciskamy z niej też sok, ale  z nim ostrożnie - skórka nadaje słodkości, a zbyt wiele soku sprawi, że sos będzie gorzki lub przekwaszony. Do tego pieprz cytrynowy, redukujemy odrobinę objętość sosu i gotowe :)
Po wyjęciu mięska i ziemniaków z piekarnika (pieczone razem) umieszczamy je na talerzach, dokładamy warzywa i mięsko oraz warzywa polewamy sosem. Wszystko razem - prawdziwe delicje!

    czwartek, 7 lipca 2011

    Słodko-kwaśna potrawka

    Lubię wszystko, co duszone, kolorowe a do tego smaczne. Tymi słowami spokojnie można opisać słodko-kwaśną potrawkę mojej mamy. Można zrobić ją na bazie właściwie każdego mięsa, choć mnie do słodko-kwaśnych składników najbardziej pasuje mięso czerwone. Z nim nie jest jednak tak lekko jak z kurczakiem - musi być naprawdę chude, a aby osiągnąć taki stan trzeba się czasem nieźle napracować. Do potrawki ze zdjęcia użyłam karkówki - mięsa z natury dość niedoskonałego, bo najlepiej nadaje się na kotlety mielone, a nie na mięso w kawałkach. Musiałam je więc porządnie pookrawać z przerastających je kawałków tłuszczu. Oczywiście, amatorzy mięsa nie będą mieli problemu z tłustszymi kawałkami, jednak takim wrażliwcom jak ja tłusty kawałek bardzo psuje apetyt. Jest inny sposób :) Można kupić chudszą szynkę, albo wspaniałą polędwicę - kosztowne, ale jaka oszczędność czasu! Na koniec mięso kroimy w cienkie paski.

    0,5 kg obranego mięsa z karkówki (czyli wyjściowo prawie kilogram)
    lub 0.5 kg polędwicy lub szynki
    1 czerwona papryka
    1 kalafior
    10 małych marchewek
    świeży seler z nacią
    1 puszka ananasa
    ewentualnie czarne oliwki
    przyprawy do mięsa: odrobina czerwonej przyprawy, np. papryki, przyprawy do mięsa po węgiersku, ocet ryżowy, 5 ziaren ziela angielskiego, 3 ziarna jałowca, 3 listki laurowe. Smak wzbogaci dodanie 50 ml soku z pigwy lub innego domowego słodko-kwaśnego soku.


    To składniki na danie ze zdjęcia. Zależnie od sezonu i od tego, co jest w lodówce, czasem dodajemy więcej papryk, można spokojnie dodać cukinię, bakłażan, kabaczek. Pomidory raczej nie, ale wszystko według uznania do podstawowych warzyw. Ważne jest, żeby proporcja warzyw do mięsa była taka, jak w podanym przepisie, inaczej paski mięsa znikną w warzywnym gąszczu :)

    1. Mięso okrawamy z tłuszczu (jeśli taki jest) i kroimy w cienkie paski. Solimy, pieprzymy, dodajemy odrobinę papryki lub przyprawy po węgiersku i wrzucamy na rozgrzany olej. Dobra będzie tu duża, koniecznie głęboka patelnia. Mięso już na patelni skrapiamy octem ryżowym. To sposób znany z kuchni chińskiej - jeśli do czerwonego mięsa dodamy łyżkę wódki lub octu ryżowego, to szybko się usmaży, nie stanie się gumowate, a za to kruche po usmażeniu.
    2. Gdy mięso lekko się podsmaży i wydzielą się z niego soki, po około 10 minutach dorzucamy pokrojone warzywa. Najpierw najtwardsze warzywa - marchew i seler, pokrojone w sporą kostkę lub kawałki, po 1o minutach papryka, pokrojona w sporą kostkę, a po kolejnych 10 minutach kalafior. Listki selera można dodać na sam koniec, bo gotują się bardzo krótko.
    3. W międzyczasie kroimy ananasa z puszki na kawałki. Dodajemy go po dziesięciu minutach gotowania warzyw i mięsa, a całość zalewamy sokiem z ananasa z puszki. Głęboka patelnia powinna tym samym być prawie pełna. Jeśli na którymś etapie warzywa przestają się mieścić, po prostu przekładamy wszystko do dużego garnka.
    4. Danie powinno być gotowe maksymalnie po 10 minutach od dolania soku. Sprawdzamy twardość marchewki, bo gotuje się najdłużej. Jeśli jest przyjemnie krucha, starczy tego gotowania :)
    Podajemy z ryżem, najlepiej parboiled. Dla mnie takie danie to prawdziwa uczta, lekko, smacznie, dużo zdrowych i przede wszystkim ugotowanych warzyw, a to dla IBS-ki bardzo ważna rzecz :)
    Smacznego!

    wtorek, 5 lipca 2011

    Krem bardzo! pomidorowy

    Krem bardzo! pomidorowy to oczywiście alter ego pomidorówki. Jeśli będzie waszym jedynym daniem, postarajcie się, aby miał w sobie sporo wartości - nie olej, a oliwę z oliwek, a przede wszystkim pomidory w każdej postaci dla urozmaicenia smaku :)
    Najlepiej robić ten krem w sezonie pomidorowym - najpyszniejszy byłby z mięsistych pomidorów malinowych. Ja robiłam zupełnie niedawno i próbowałam odnaleźć w nim różne pomidorowe aromaty - dlatego są w nim i pomidory suszone, i całe długie pomidory z puszki. To, czego w nim nie znajdziecie, to koncentrat lub przecier pomidorowy niedomowej roboty.
    Na krem bardzo! pomidorowy potrzebne będą:
          pomidory z puszki (ja użyłam całych podłużnych)
          5 pomidorów suszonych
          2 żółte pomidorki
          2 małe lub 1 większy pomidor malinowy
          cebula dymka
          2 łyżki oliwy z oliwek
          3 ząbki czosnku
    Gotowanie kremu to zawsze dobra okazja, żeby przemycić do obiadu wartościowe składniki. Co prawda nie mogę zjeść surowego (przepysznego) pomidora, ale już zmiksowany i podgotowany - tak!

    1. Najpierw kroimy drobno dymkę bez szczypiorku i czosnek. Osobno, pamiętając o tym, że czosnek rumieni się szybciej niż cebula, a (jak twierdzi moja babcia) przypalony czosnek jest gorzki. Na gorącą oliwę na patelni lub od razu w garnku wrzucamy cebulkę, po minucie czosnek. Powinny się zmiękczyć, w końcu dusić się będą jeszcze z pomidorami. 
    2. Kroimy suszone pomidory na podłużne kawałki i dorzucamy do cebuli i czosnku. W tym momencie w kuchni zacznie się unosić baaardzo smakowity zapach...
    3. Świeże pomidory kroimy na kawałki - ich rozmiar nie ma zbyt wielkiego znaczenia, ostatecznie wszystko zostanie zmiksowane. Jeśli zaczęliśmy od patelni, to mieszankę smażącą się na niej przerzucamy do garnka i na wierzch wrzucamy pomidory. Następnie zalewamy je chochlą lub dwiema bulionu. Pomidory z bulionem mogą poddusić się około pięciu minut. 
    4. Otwieramy puszkę z całymi pomidorami. Wolę całe, niż pokrojone, ponieważ mam nieodparte wrażenie, że jeśli coś już jest pokrojone, to do końca nie mamy pewności, jakie było przed pokrojeniem...  Gdy wszystko w garnku lekko się poddusi, dodajemy pomidory z puszki. Wszystko mieszamy i pozwalamy zabulgotać.
    5. Doprawiamy wstępnie, odrobiną soli i pieprzu lub pieprzu cytrynowego. Fani bazylii mogą dorzucić ją do cebulki na etapie jej podsmażania.
    6. Krem nie musi długo się gotować, wystarczy by świeże pomidory zmiękły. Ale nie muszą się rozpadać. Gdy uznamy, że jest gotowy (w moim przypadku to około 5 minut), zdejmujemy z ognia i dajemy mu kilka minut na odtajanie. Mój blender świetnie miksuje na gorąco, ale nie ręczę za wszystkie. Ja prawie od razu wkładam go do garnka i miksuję pomidory z resztą dodatków na gładką masę. Teraz próbuję - czuć przede wszystkim mieszankę pomidorów świeżych i suszonych, to one w końcu nadają zupie wyjątkowy aromat. Teraz można doprawić krem według uznania. Nie ryzykowałabym z oregano, obawiam się, że zdominowałoby smak pomidorów i wszystko przypominałoby pizzę. Ale świeża bazylia, zioła prowansalskie, a najlepiej po prostu sól i pieprz. Do smaku.

    Krem gotowy. Wystarczy przelać go do miseczek i podawać. Ach, jeszcze odrobina śmietanki do każdej miseczki i gotowe :) Krem bardzo! pomidorowy!

    Krem z ...

    Zupy-krem zostały chyba stworzone z myślą o osobach z IBS, w końcu mogą być mocno sycące, a, z drugiej strony, na tyle "przemielone", że strawi je każdy bez trudności . Poza tym, mogą być naprawdę przepyszne, a stanowią przyjemną alternatywę dla polskich (swoją drogą niezastąpionych!) zup. Jeżeli krem będzie waszym głównym posiłkiem, postarajcie się, żeby miał sporo wartości - prawdziwe warzywa i zioła, a nie z torebki, niewiele mąki do zagęszczenia, raczej zamiast niej po prostu miąższ warzyw, oliwa z oliwek zamiast oleju.

    Podstawę każdego kremu stanowi bulion. Do wyboru - z kurczaka, lub z samych warzyw. Ja dopiero zabierając sięza gotowanie pierwszego z moim życiu kremu z dynii przekonałam się, że wystarczą same warzywa - marchew, seler i pietruszka, aby przyrządzić bardzo aromatyczny bulion. W zapachu jest on nawet intensywniejszy od tego z kurczaka. Bulion z kostki to opcja dla wyjątkowo zabieganych, ale niestety, nie jest to to samo, ciągnie się za nim zapach wzmacniaczy smaku, przede wszystkim glutaminianu, który dla IBS-ów zbyt korzystny nie jest. Lepiej go unikać.

    Na bulion przydadzą się:
    2 małe marchewki lub jedna duża
    1 spora pietruszka (korzeń)
    1 spory seler
    liść laurowy
    kilka ziaren ziela angielskiego
    drób (dla wersji z kurczakiem) - do wyboru: jeśli ma być leciutki, to 1 pierś, jeśli możecie sobie pozwolić na więcej tłuszczu, to niezbyt duże udko. Co do tłuszczu - osoby z IBS powinny unikać go w płynnej postaci. Niestety, jeśli zjemy trochę niepłynnego masła i popijemy ciepłą herbatą, to w żołądku i tak się rozpuści.  Dlatego dla tych wszystkich najlepszy bulion to taki, w którym nie pływają żadne oka :(


    Wszystko to razem wrzucamy do garnka z wodą. Te proporcje odpowiadają garnkowi średniej wielkości - maksymalnie dwa litry wody. Zresztą, jeśli wody będzie mniej, to znaczy tyle by przykryć warzywa, bulion będzie po prostu bardziej "zagęszczony", a tym samym intensywny. Nie zaszkodzi.

    Bulion będzie gotowy po około pół godzinie. Można go wykorzystać od razu, zamknąć w słoiku, dowolnie. Wyjdą z niego pyszne zupy-krem :)

    poniedziałek, 6 czerwca 2011

    Letni kurczak z woka

    Tym razem danie z woka - wspaniałego naczynia, w którym wszystkie składniki pięknie się duszą, gdy ja, zupełnie nie zwracając uwagi na gotowanie, czytam książkę. 
    Pierś z kurczaka to bardzo chude mięso, tym samym więc składnik idealny dla wszystkich IBS-ów. Weźcie więc:
    300-35- g mięsa z piersi kurczaka

    a do tego mnóstwo kolorowych warzyw:
    1 żółtą paprykę,
    1 czerwoną,
    cukinię (średnich rozmiarów, chociaż może być i większa, ja np. bardzo ją lubię i chętnie dodaję więcej!)
    małą cebulkę (zależnie od tolerancji - niektórzy najlepiej zrobią, jeśli w ogóle z niej zrezygnują)
    małe opakowanie kiełków fasoli mun
    małą puszkę kukurydzy,

    a jako dodatek ryż lub makaron penne lub świderki.

    Warzywa i kurczak w woku -tuż przed wymieszaniem
    Zaczynamy oczywiście od mięsa, które najlepiej będzie albo delikatnie podsmażyć, albo udusić szybko w odrobinie bulionu, tak by się ścięło i lekko podgotowało. Jeśli dodajemy cebulę, to należy ją zeszklić przed wsypaniem kurczaka na patelnię. 

    Następny krok to krojenie wszystkich warzyw: papryki w małą kostkę, cukinię w półtalarki, a kiełki w całości. Wrzucamy warzywa do woka, a do patelni z podsuszonym kurczaczkiem dodajemy przyprawy. Jakie? Ja akurat dodałam przyprawę Kotanyi Secrets of Asia Shanghai Wok - miała naprawdę przepyszny smak, a w składzie brak glutaminianu sodu, wydaje się, że to nawet prawdziwa przyprawa jak na gotowe zestawy. Jeśli nie, to zmieszajcie sami: curry, kminek, kurkumę, kolendrę, czosnek, imbir, trochę mąki ziemniaczanej, trochę pieprzy cayenne (uwaga na ostrość!) i sól. Efekt na pewno też będzie wyjątkowy, jedyna trudność to zmieszanie takiej ilości przypraw, by starczyły na raz, inaczej szybko zwietrzeją.
    Wymieszałam, a nad daniem unosi się smakowita para :)


    Kurczak przyprawiony prosto na patelni, a warzywa w woku. Wrzucamy kurczaka do woka i wszystko mieszamy. Do tego dolewany 100 ml wody. Warzywa też puszczą trochę soku, ale efekt ostateczny nie będzie zbyt rzadki. W końcu to coś na kształt potrawki, a nie zupa! 
    Dusimy około 10 minut. Ja zwykle duszę dłużej, bo wiem, że mój żołądek najlepiej znosi to co aż za miękkie i muszę jakoś to znosić.
    Ale naprawdę... jadłam to przez ostatnie trzy dni i jeszcze nie mam dość :)