środa, 25 maja 2011

Dziwne losy... księżniczki Mii

To fakt, ostatnio trochę się zapuściłam - żadnych zdjęć, żadnych postów, prawie! żadnego gotowania. Jedynym moim osiągnięciem kulinarnym z ostatnich dni było ciasto kruche z rabarbarem i kruszonką, upieczone z serca dla mojego chłopaka, bo ja tak za wiele go zjeść nie mogę :) Ale to nie tak, że nie było mnie bez powodu, nie! Mam usprawiedliwienie.
Otóż moją uwagę w pełni zaprzątnęły losy księżniczki Mii (inni maniacy lub też maniaczki wiedzą, o którą chodzi), której losy dla mnie już się skończyły. Teraz pozostaje mi tylko wyobrażać sobie, co było dalej i ewentualnie zacząć czytać całą serię od początku, teraz po angielsku ;] Ale to może po małej przerwie. Jedyne usprawiedliwienie jest takie, że przynajmniej tam autorka też umieszcza bohatera chorującego na IBS. To co prawda przeokropny pies imieniem Rommel, ale chociaż cokolwiek!



Niedługo się poprawię z wpisami:)

poniedziałek, 16 maja 2011

Filet z kurczaka w sosie pomidorowo-winnym

Jedną z rzeczy, którą osobom z IBS na pewno wolno jeść jest kurczak - mięsko lekkie, chude, lekkostrawne (choć zależy to od formy przygotowania!), zwłaszcza w formie, którą tu dziś chcę opisać. Podstawowa zasada w tej kuchni to NIC SMAŻONEGO. Zasada dość smutna, zważywszy, że większość smażonych rzeczy jest przepyszna, np. frytki z głębokiego tłuszczu, skrzydełka z kurczaka, domowy obiad u mamy składający się ze smażonych kotletów... Możemy zapomnieć! Ale, nie jest tak źle, w końcu można przygotować pyszności, które nawet nie leżały obok oleju, a do tego jakie zdrowe:) 


Do tego dania potrzebne będą:
filet z kurczaka 
białe wino półwytrawne lub wytrawne
2 pomidory średniej wielkości
3 małe papryki: zielona, żółta i czerwona
bagietka lub ciabatta
sól, pieprz, 2 ząbki czosnku
oliwa z oliwek

Przygotowanie dania nie powinno sprawiać trudności. Po pierwsze oczyszczamy pierś z kurczaka, tak by zostało czyste, chude mięsko. Dzielimy je na kawałki - dowolnie, choć ja lubię, gdy są to cienkie plastry o długości ok. 4-5 cm (im większe kawałki, tym trudniej zadbać o to, by były ugotowane, a nie wyschnięte). Tymczasem na patelni rozgrzewamy odrobinę oliwy i wrzucamy na nią dwa lub trzy obrane ząbki czosnku. Kawałki mięsa solimy i pieprzymy, a następnie wkładamy na rozgrzany tłuszcz (nigdy na zimny, bo okropnie nim nasiąkną:(( )Nie chodzi o to, by je usmażyć, ale by lekko je sparzyć. Po dwóch minutach zalewamy je białym winem. Wystarczy jakieś 100-150 ml, więc spokojnie mogą to być resztki po jakimś fajnym wieczorze :) Teraz mięsko musi się dusić, chodzi więc o to, żeby ciągle na patelni była odpowiednia ilość płynów (choć nie muszą przykrywać mięsa w całości). W razie potrzeby dodajemy wody w dowolnej chwili. Oczywiście, alkohol to kiepski pomysł dla IBSów... ale tu praktycznie cały alkohol wyparowuje, ponieważ ma niższą temperaturę wrzenia niż woda. Zostaje jedynie aromat. W międzyczasie kroimy paprykę na dość cienkie paski, a je z kolei na pół albo na trzy części. Rozgrzewamy odrobinę oliwy w garnku i na niej dusimy warzywa. Będą odrobiną witamin w tym obiedzie, choć wiadomo, że dużą część wartościowych składników wyparuje wskutek podgrzewania. Ale... musimy zadowolić się tym, co mamy:) Plus kolorowo wygląda na talerzu!
Mięsko powinno być gotowe po maksymalnie 10 minutach, a płyn powinien cały czas lekko wrzeć. Na koniec dodajemy pomidory - sparzone, obrane ze skórek i pokrojone w kawałki. Jeśli dodamy za wcześnie - zrobi się z nich papka.Próbujemy sos, w razie potrzeby dodajemy soli lub pieprzu. Innych przypraw nie polecam, o ile nie są konieczne. Dla większości żołądków stanowią orzech nie do zgryzienia. Tu akurat wino i pomidory wystarczą w zupełności :)
Kroimy bagietkę, zdejmujemy warzywa z ognia oraz mięsko z patelni. Pozostały na patelni sos winny z pomidorami lekko odparowujemy aż będzie go wystarczająca ilość do polania mięsa dla dwóch osób. Zdejmujemy z ognia. Wszystko ląduje na talerzu i wygląda jak na załączonym obrazku!:)

PS. Było lekko, zdrowo i naprawdę smacznie. Obyło się bez jakichkolwiek nieprzyjemności ;)


środa, 11 maja 2011

can, can't, must, musn't need, needn't...

Nie wszystko można jeść. Nie wszystko też chce się jeść. Ja sama jestem niesamowicie wybredna. Choć od paru lat coraz więcej rzeczy zaczynam jeść (a przynajmniej próbować), to do dziś mam ogromne opory przez próbowaniem. Widzę przed sobą nowe danie, coś zupełnie mi nieznanego i... nie mogę, po prostu nie mogę spróbować! Czuję, jakby próbowanie nowych potraw miało mnie strasznie boleć, choć wiem, że to tylko mój sposób myślenia, bo przecież, ostatecznie, najwyżej mi nie posmakuje. Jednak chciałabym napisać bardziej o tym, czego nie można, niż o tym, czego się nie chce jeść.

Każdy, kto zaczyna swoją "przygodę" z gastrologiem,  prędzej czy później dostanie mnóstwo rad. Rady od lekarza, i to od każdego inne, rady od babci, mamy, dziadka, brata, siostry, chłopaka. Niestety nie tak łatwo jest usiąść, spisać sobie na kartce wszystkie za i przeciw i postanowić: od dziś nie jem ...! Bo co dalej? Co w takim razie będę jadła? Dla mnie samej było to męczarnią. Dzisiaj, po właściwie czterech latach powoli dochodzę do jakiejś równowagi z jedzeniem, ale nie było to takie łatwe. W końcu jemy właściwie ciągle, a przynajmniej kilka razy dziennie i nie jest to coś, z czego możemy zrezygnować, jak np. z picia alkoholu. To, w porównaniu z rezygnacją np. z warzyw i owoców, to błahostka.

W kilku najbliższych postach chciałabym pokazać wam, co mi wolno, a czego nie, żeby usprawiedliwić jakoś filozofię tego bloga. Nie piszę w końcu o przepisach dla tych z IBS z czystej przyjemności.Być może znajdziecie coś, co wam pomoże :) W końcu można uczyć się na błędach, ale nie trzeba na swoich własnych :)

sobota, 7 maja 2011

Rozpływający się łosoś w sosie blue

Skoro już tyle czasu spędzam na myśleniu o jedzeniu i planowaniu wszystkich kolejnych posiłków, co parę dni mam ochotę ugotować coś wyjątkowego, zwłaszcza coś, co jednocześnie będzie zdrowe, nie wywołałoby palpitacji u mojego doc i dostatecznie zrekompensowało mi jedzenie wątłych zupek na codzień! Tym razem padło na łososia. Wybrałam go, by dobrze komponował się z kolorowym w pełni naturalnym makaronem, który przywiozłam z ostatniej podróży do Wenecji.

Łosoś najlepiej smakuje, jeśli jest bardzo świeży, niezamrożony i pieczony w piekarniku. Na patelni szybko traci swój intensywny, łososiowy bądź co bądź, kolor i łatwo wysycha. Danie nie jest wyjątkowo skomplikowane, ani też czasochłonne, a jednak... naprawdę rozpływa się w ustach.

Będziecie potrzebowali:
filet z łososia (uwaga, nie łosia) o wadze ok. 400 g (po 200 g na osobę)
3/4 szklanki śmietanki 30%
ser pleśniowy blue (np. Turek)
pół pęczka świeżego koperku
sól
pieprz

1. Połóż łososia na desce i przekrój płat na na w miarę równe kawałki ostrym nożem. Chodzi o to, żeby nie porwać łososia, ani go nie zdeformować, bo najładniejszy jest jeśli do samego podania zachowa swój kształt.

2. Posyp płaty solą i pieprzem (w dowolnej ilości, najlepiej na tyle małej, by nie podrażniała żołądka). Następnie przygotowuj dwa dość duże kawałki folii aluminiowej i posmaruj je pośrodku odrobiną masła, aby łosoś się nie przykleił. Kawałki folii muszą być takich rozmiarów, które pozwolą na dokładne zawinięcie ryby. Następnie ułóż jeden z dwóch płatów łososia na środku kawałka folii i powoli zawiń rybę w kieszonkę. Dla tych, którzy nigdy nie piekli ryby w kieszonkach - chodzi o to, aby ryba była szczelnie zawinięta, ale również by pozostała przestrzeń dla uchodzącego powietrza. Na końcu wygląda to tak, że zamknięcie koszulki, zawinięcie znajduje się nad rybą. Tak samo postępujemy z drugim kawałkiem.

3. Wstaw rybę do rozgrzanego piekarnika. Najlepiej 170, 180 stopni.

4. W tym czasie wstaw wodę na makaron. Osól po zagotowaniu (może być standardowa płaska łyżeczka, jak kto lubi).

5. Jeśli akurat możesz jeść warzywa (a jak wiadomo, nie w każdym okresie choroby można), to podgotuj lekko trochę brokuła, w osolonej wodzie i nie do kompletnego rozgotowania. Wystarczy 5-7 minut. W tym samym czasie do gotującej się wody wrzucamy makaron i gotujemy, jak nam każe przepis na opakowaniu.

6. Teraz możesz przygotować sos. Gdy wymyśliłam ten przepis, miałam w głowie wyobrażenie smaku i na szczęście, efekt końcowy sprostał moim oczekiwaniom :) Sos powstanie na bazie śmietany 30 %. To sporo tłuszczu, ale jeśli ma być gorący, to niższa zawartość tłuszczu sprawi, że śmietana zwarzy się i zepsuje nie tylko wygląd, ale i smak. Do garnka wlej trochę śmietany, na moje oko około 3/4 szklanki. Gdy lekko się podgrzeje powoli dodawaj ser do smaku. Opakowanie, z którego ja korzystałam (Turek) zawiera tylko 100 g, ale to zdecydowanie za dużo do takiego sosu. Inaczej ser zdominowałby cały smak ryby. Dodajemy więc mniej więcej połowę, powoli, po kawałku. Po rozpuszczeniu się każdego kawałka próbujemy i jeśli wciąż nam mało, dodajemy więcej :) Doprawiamy solą i pieprzem do smaku. Sos powinien być aksamitny, ale trzeba go ciągle mieszać, inaczej koperek przypali się na dnie.

7. Po około 20 minutach wyjmujemy rybę z piekarnika. Dla pewności możemy jeszcze w piekarniku po otwarciu rozewrzeć nożem kieszonki (bez uszkadzania ryby) i obejrzeć efekt naszych działań. Jeśli masło na dnie kieszonki lekko skwierczy a ryba ma zdrowy, różowy kolor i jest miękka - wyjmujemy!

Układamy na talerzu makaron, na środku kawałek ryby, po drugiej stronie brokuł. Rybkę polewamy sosem po środku. Ale z góry mogę wam obiecać, że jest tak dobry, że lepiej zabrać go ze sobą na stół, bo każdy będzie chciał polać sosem rybę jeszcze raz.

Smacznego :)

PS. Łosoś jest dość tłustą rybą, jednak jest to omega-3 i omega-6, niezbędne dla naszego zdrowia. Poza tym, to tłuszcz zawarty w rybie, w środku, a nie rozpuszczony i pływający potem w naszych biednych żołądkach. O ile nie zjecie ogromnego kawałka z dokładką, a skupicie się raczej na delektowaniu 200-gramową porcją, powinno być lekko, zdrowo i łagodnie dla żołądka :)

środa, 4 maja 2011

Jestem drażliwa. Poza drażliwą głową, drażliwym ego, najbardziej drażliwe mam przełyk, żołądek, brzuch, jelita. Zwłaszcza jelita. Wszystko przez tzw. IBS, czyli po polsku zespół jelita drażliwego. Choć jest nas nawet około 10% (a według odważnych szacunków nawet 20%) w społeczeństwie, nie mamy swojej strony z przepisami, swojej książki kucharskiej, a jedyne, czego możemy się trzymać, to metoda prób i błędów i rady różnych lekarzy, którzy doradzać nam będą już przez resztę życia...
Wiem, to nie dramat. Bardzo często sobie o tym przypominam. "Nic ci nie jest. Nie umierasz. Miliony ludzi mają gorzej, wystarczy pomyśleć o tych, którzy mają śmiertelne choroby, AIDS, raka... wymieniać można by bez końca". Mam też wszystkie kończyny, nie straciłam głosu ani wzroku, jednym słowem bajka. Ale czy to, że nie umieram sprawia, że żyję życiem usłanym różami? Ci z was, którzy też są "drażliwi", wiedzą, że przez to życie obraca się o 180%. A przynajmniej ta jego część, która łączy się z jedzeniem, piciem, stresem, czyli... zaraz... większa część naszego życia??
Nie użalając się, bo nie o to tu chodzi :) Pomyślałam, że skoro jest nas tak wielu, to przydałoby się miejsce, gdzie Ci, którzy już jakiś etap prób i błędów w kuchnii skutkujących męczącym bólem mają za sobą, mogliby podzielić się odkryciami tutaj. Skoro samych wegetarian jest na świecie w różnych państwach od 1 do 9 %, a oni doczekali się całej kolekcji książek kucharskich, to może i nam się coś należy? Nie chodzi tu o roszczeniowe podejście do życia i pretensje wobec rynku wydawniczego. Raczej o to, że chciałabym pokazać wam, jak ja sobie z tym radzę, mając nadzieję, że komuś przydadzą się przepisy na kolejną zupę-krem lub recenzja książki kucharskiej, w której znajduje się kilka przepisów "strawnych" dla drażliwych.

PS. Layout jeszcze nie gotowy :) Ale skoro jestem drażliwa, to póki co nie będę się tym stresować. Postaram się nadrobić to w najbliższych dniach!